Lubuski Związek Koszykówki Lubuski Związek Koszykówki

Wszystkie rozgrywki

Proszę czekać...

news

04.11.2019

Ludzie

Mariusz Kaczmarek uhonorowany!

Mariusz Kaczmarek, były zawodnik Zastalu Zielona Góra, uznawany przez wielu ekspertów i kibiców za najlepszego miejscowego koszykarza, został uhonorowany zastrzeżeniem nr 5 i powieszeniem symbolicznej koszulki pod dachem CRS. Podziękowania ze strony klubu, kolegów z parkietu i kibiców z KK Zastal zostały okraszone długą owacją na stojąco przed meczem z Anwilem Włocławek 3 listopada 2019 r. Foto: Tomasz Browarczyk. 

 

 Mariusz Kaczmarek (ur. 1961) - koszykarz Zastalu Zielona Góra (1976-1980, 1984-1992). Grał także w Gwardii Wrocław i Zagłębiu Sosnowiec (brązowy medal MP). Zdobywca największej liczby punktów w historii występów drużyny Zastal-u w ekstraklasie.

 Poniżej przypominamy wywiad Macieja Noskowicza z książki pt. "Droga do złota". Wcześniej jednak przywołamy wpis MIeczysława Więckiewicza - koszykarza, potem redaktora sportowego Gazety Lubuskiej, a obecnie przedsiębiorcy, który tak puentuje tę piękną chwilę na swoim facebooku: Drogi Mariuszu! Kaczy! To była wielka przyjemność biegać z Tobą po boisku,a później opisywać Twoje wyczyny w gazecie. Zaslużyleś sobie na tę koszulkę pod sufitem CRS jak nikt inny. Grałem w jednej drużynie z takimi wirtuozami basketu jak Michał Krason czy Włodek Trams, ale Tobie Bozia dała bez wątpienia najwiecej talentu.

 

Wywiad z książki Macieja Noskowicza "Droga do złota" z roku 2014: 

- Szybko uciekł Pan z Zielonej Góry.
- Po zakończeniu nauki w szkole średniej przeniosłem się do Zagłębia Sosnowiec, ale tam trochę straciłem. Raz, że nie grałem tyle, ile bym chciał. A dwa, że zależało mi na studiach, a pojawił się problem. System treningowy nie pozwalał na to, bym trenował i studiował jednocześnie. Wstawałem rano o szóstej, jechałem na uczelnię, a później treningi. Pierwszy sezon jakoś fizycznie wytrzymywałem. Codziennie dojazdy Sosnowiec - Katowice. Dzień zaczynał się o szóstej, a kończył o 23. Taki system sobie narzuciłem, ale nie było innej możliwości, bo z trenerem Służałkiem trudno było się dogadać. Pierwszy sezon i brązowy medal. Chciałem jednak studiować.

- Nadszedł więc - po dwóch latach gry na Śląsku - czas Gwardii Wrocław.
- Wtedy nie można było zmienić sobie klubu, chyba, że zmieniało się szkołę. Wylądowałem więc we Wrocławiu, a po kolejnych dwóch latach Zastal awansował. Musiałem wrócić do Zielonej Góry.

- Chciał Pan?
- Przyznam, że miałem dobre warunki w Gwardii. Motywacją było mieszkanie, a w ogóle we Wrocławiu mi się podobało. Zdecydowałem się jednak na powrót, bo zmusiła mnie do tego sytuacja rodzinna. Owszem, warunki finansowe były tutaj gorsze. We Wrocławiu zarabiałem jedną czwartą więcej niż w Zielonej Górze. Opcja powrotu wydawała mi się niezła. Poza tym, tak się umawiałem z władzami Zastalu. Wydawało się, że z większym doświadczeniem pomogę w pierwszej lidze. Przygotowania przebiegały więc normalnie, ale szybko okazało się, że moja filozofia koszykówki nie pokrywała się z filozofią trenera.

- Często mieliście różne punkty widzenia?
- Trener Aleksandrowicz lubił i forował koszykówkę poukładaną i rzemieślniczą, w której było dużo schematów i długich akcji. Teraz to w ogóle nie miałoby racji bytu. Tam była bura, jak skończyłeś akcję w 15 sekundzie! Dobra akcja musiała się zakończyć w 24 [wówczas rozgrywania akcji wynosił 30 sekund - przyp. M.N.]. Trzeba było się dostosować. W pierwszym sezonie był trudno, bo nie uznawałem tego, zwłaszcza że miałem doświadczenie u innych trenerów i na kadrze. Oni pozwalali nawet na kadrze na grę zdecydowanie szybszą.

- Było pole do dyskusji?
- W pierwszym sezonie nie. Pamiętam sytuację podczas jednego z pierwszych meczów wyjazdowych. Siedzimy w hotelu i podchodzi Aleksandrowicz i prosi, abym do niego przyszedł. "Słuchaj, musisz się podporządkować. Albo będę ja w tym klubie, albo ty" - usłyszałem. Nie wiedziałem, o co chodzi. Naprawdę starałem się wpasować, ale z jego punktu widzenia inaczej musiało to wyglądać. W pierwszym sezonie odczułem więc lekkie tłamszenie. Ograniczał moje pole gry, choć nie uważam, bym grał pod siebie, a nie dla drużyny.

- Utrzymanie w pierwszym sezonie było dużym sukcesem tej drużyny...
- Dokładnie tak było. Spadek oznaczałby jedno: każdy z nas musiałby odwrócić swoje życie. W pierwszej lidze można było z tego żyć, ale w drugiej już nie.

 

- Co dla Pana - poza tłamszeniem Pańskiej indywidualności - było wtedy problemem?
- Trener Aleksandrowicz wymyślił sobie dziwny system premiowania. Była podstawa plus premie. Każdy z nas to podpisał. Premie były wyliczane na postawie kosz-punktu - to dziś coś podobnego do evalu. Był jednak konflikt. W systemie zabrakło zliczania asyst. Czasami nabiegałem się 40 minut, z moich podań było ileś tam punktów, a tymczasem wchodził kolega, zebrał dwie piłki i wychodziło, że ma wyższą premię niż ja i Piotrek Galant. Brak asyst to był paradoks i to rodziło pewne konflikty. W podświadomości czuliśmy, że to bezsens. Co to powodowało? Byli tacy ludzie, którzy zbierali piłkę, po czym potrafili pokazać w kierunku ławki, by im asystent zaznaczył tę zbiórkę i dopiero wtedy wyprowadzali piłkę.

- Aleksandrowicz dał potem trochę luzu?
- Musiał trochę odpuścić w momencie, gdy kontuzji nabawił się Czesiu Bortnowski. Cały zespół trzeba było poprzestawiać. Ktoś musiał zdobywać punkty. Ja ich nigdy wielu nie zdobywałem. Bardziej interesowały mnie asysty. Najwięcej satysfakcji miałem wtedy, gdy udało mi się tak podać, że kolega mógł tylko wsadzić piłkę do kosza.

- Były mecze, które przeszły do legendy ze względu na strzeleckie popisy...
- Miałem kilka takich meczów. Wtedy masz takie czucie i takiego powera, że tobie nawet ciężko spudłować. Jak oglądam NBA, to mam wrażenie, że oni na takim procencie grają często.

- Mówiło się, że ludzie jeździli wtedy "na Kaczmarka". Był Pan gwiazdą?
- Dochodziły do mnie takie głosy. Jak miałem kontuzje, okazywało się, że przyjeżdżało mniej kibiców, bo wiedzieli, że nie będę grał. Bezpośredniego przełożenia nie odczuwałem. Może dlatego, że miałem swoją filozofię koncentrowania się przed meczem. Nawet przed spotkaniem z trzecioligowcem koncentrowałem się tak samo.

- Pamiętam jednak, że wychodził Pan na rozgrzewkę często sam, po drużynie, zawsze przy aplauzie publiczności...
- To nie było celowe. Grało się dużo, nawet systemem sobota-niedziela. Mnie fizjoterapeuta Mirek Rutkowski najdłużej robił "wcierki". Ja byłem na samym końcu. Pamiętam te sytuacje i na pewno to było miłe. Dochodziły do mnie słuchy, że "gwiazdorzę". "Wchodzisz na mecz i nawet cześć mi nie powiedziałeś" - słyszałem od znajomych. A ja się w ten sposób wyłączałem. Nie potrafiłbym jak Walter Hodge grać z publiką, więc nie wiedziałem, kto gdzie siedzi. Żona powiedziała mi kiedyś, że nawet jej nie mrugnąłem podczas gry. Ona jednak podczas meczu dla mnie nie istniała.

- Jak było na obozach w Dziwnowie?
- Podchodziliśmy pod turnus wczasowy, więc były różne historie. Trzeba było mieć dyspensę, by zostać do północy.

- Panu trener pozwalał na więcej?

- To nie tak. Jeśli już, to wszyscy mogli, nie tylko ja. Do dziś pamiętam, że mieliśmy zaprzyjaźnioną barmankę. Ona podawała colę z odpowiednim "kolorem". I tak cały wieczór tę colę piliśmy. Później, po latach się do tego przyznaliśmy. Zdarzało się później, już za trenera Siwickiego, że to my byliśmy bardzo grzeczni, a juniorzy byli wyskokowi. Pamiętam jednak taką sytuację. Mieliśmy wieczorne wyjście z Krzysiem Kaczmarkiem. Pojechaliśmy rowerami do miasta i przegięliśmy. Było już późno, wróciliśmy o pierwszej w nocy, może później. Wiadomo, że nie mogliśmy się pokazać u portiera. Przełożyliśmy rowery przez płot, żeby nikt nie słyszał. Wchodzimy z "Gajorem" [K. Kaczmarkiem - przyp. M.N.]. Wchodzimy cichutko. "Ty, Kaczy - mówi Gajor - Rafał stoi". Ja mówię: 'Przestań mnie straszyć'. A on na balkoniku: 'No i co panowie?'. Na drugi dzień zebranie drużyny. Rafał mówi, że złamaliśmy regulamin, więc zostanie nam obcięte 10 procent pensji. Wtedy Krzysiek popisał się wspaniałą puentą. Powiedział: "To jak to, my na nocnym kryterium rowerowym robimy dodatkowy trening, a ty nas za to karzesz?". Wzięliśmy udział w treningu i byliśmy na początku grupy.

- Uciekał Pan w kontuzje? Mniej bądź bardziej wyimaginowane? Bo przecież nie miał Pan "końskiego zdrowia"?
- Zdarzało się, że w piątki Aleksandrowicz robił ciężki trening. Ja po nim czułem, że brakuje mi powera. Niejednokrotnie czułem więc, że te piątki muszę odpuścić, by złapać świeżość na mecz. Gdybym jednak nie przyszedł na trening, otrzymałbym karę. Co miałem powiedzieć trenerowi? Że nie trenuję? Nie było jednak odpowiedniej komunikacji między nami. Po latach myślę, że to był błąd również z mojej winy. Wtedy szedłem do klubowego lekarza i mówiłem, że mam jakąś niestrawność, a on mi wypisywał kwit. Później powstał już pewien paradoks, bo gdy do niego wchodziłem, on zawsze miał dla mnie przygotowaną kartę ze zwolnieniem. Przyznam jednak, że po pewnym czasie "Aleks" zindywidualizował te treningi. Na przykład pytał, czy chcę porzucać, bo już widział, jak wyglądam po ciężkim treningu.

- Dlaczego tak szybko, w wieku zaledwie 31 lat, zakończył Pan karierę?
- To były lata 90. Nie było z tej koszykówki wielkich pieniędzy, a człowiek miał 30 lat i trzeba było się zastanowić nad przyszłością. Miałem swój biznes. W tydzień zarabiałem dużo większe pieniądze, niż grając przez miesiąc. Nie chciałem trenować rano, tylko popołudniami, ale wtedy trener Chudeusz się na to nie zgodził. Później chciałem grać za premię, nie chciałem pensji, ale w klubie się na to nie zgodzili, bo twierdzili, że rozbijałbym zespół. Wróciłem na końcówkę sezonu 1991/1992, ale pech chciał, że odpadliśmy z Gwardią Wrocław w pierwszej rundzie, choć mieliśmy duże szanse na awans do czwórki.

- Nie żałuje Pan?
- Żałuję, z perspektywy czasu na pewno. Mogłem jeszcze pograć z dwa-trzy lata.

- Wrócił Pan po latach na ławkę trenerską u boku Dragana Višnjevaca. Wobec serbskiego trenera narosło mnóstwo legend i kontrowersji. Środowisko dało się na niego nabrać?
- Myślę, że potrafił zmobilizować i - wtedy - stworzył atmosferę. Pracowałem z nim przez kilka miesięcy społecznie. Czym on mi zaimponował? Charyzmą i profesjonalnym podejściem. Wówczas widziałem w nim sprofesjonalizowane działania klubu. Całe noce przegadaliśmy, jak to wygląda tu, a jak w Europie, począwszy od organizacji klubu po trening. Wiadomo, że potrzebne były na to fundusze. Dziś, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że gdyby został przez jeden sezon, to siłą rzeczy wymusiłby usprawnienie organizacji klubu. Walczył o to, co dziś jest w Stelmecie. Owszem, był postrzegany krytycznie, bo mówił, jak to wszystko powinno wyglądać. A to, że był furiatem na meczach? Taki miał charakter. Chyba działał trochę pod publikę i trochę grał, ale był medialny i wiedział, że trzeba dobrze żyć z mediami. Z drugiej strony rozumiem ludzi z klubu, bo nie można było wymagać spania w najlepszym hotelu lub jedzenia w najlepszych restauracji. Pamiętam, jechaliśmy kiedyś na mecz do Bydgoszczy i to on wymyślił obiad w najlepszej restauracji tylko po to, by podnieść morale drużyny. Miał jednak takie zachowania, że sam nie wiedziałem, jak mam się zachować. W Inowrocławiu kopnął w głośnik, w Tarnowie rzucił się na sędziego.

- A trenerski warsztat?
- Powiało trochę nowoczesnością i z pewnością było to coś innego. Pamiętam, że wymagał pełnego zaangażowania i dużej dyscypliny na treningu.

- Po mistrzostwie Polski Stelmetu numer 15, w którym grał Walter Hodge, został zastrzeżony. Słyszałem takie głosy, że znacznie wcześniej działacze powinni to samo zrobić z "piątką" Mariusza Kaczmarka...
- To byłoby miłe, nawet chłopaki się pytali, czy to nie moja koszulka wisi na CRS-ie. Ja mam jednak filozofię, by nie odcinać kuponów. Lepiej coś robić do przodu.

 

Ogłoszenia

Zobacz wszystkie ogłoszenia >
Obraz
Facebook Polub nas na
Facebooku
Twitter Śledź nas na
Twitterze
Newsletter Zapisz się na newsletter

Mówią o koszykówce

Gazeta Lubuska Gazeta Wyborcza Sportowa Zielona Góra Radio Zachód Radio Zielona Góra Radio Gorzów TVP Gorzów Wielkopolski Teletop Zastal Lubuskie Centrum Informacyjne Nasza Lubuska